Na szlaku

Oprócz dietetyki i Psychodietetyki moja pasja są krótkie wypady w objęcia przyrody.

ALPY – z widokiem na Matternhorn.

Zobaczyć legendarną górę – Matterhorn. Ta myśl nie daje mi spokoju, od kiedy, gdzieś na blogu, odnajduję opis biwaku z widokiem na charakterystyczny trójkąt.

Kolejne zamknięte kraje i odwołane loty. Miał być Kaukaz, potem Pireneje, ostatecznie Alpy. Też dobrze. Decydujemy, że to ostatni lot który kupujemy. Czwarty z kolei. Poprzedni też miał być do Włoch. Też odwołali. Mapy czekają.

Trasy powoli się klarują. Zwlekam z pakowaniem do ostatniej chwili. To dużo pracy, a nie mam pewności czy lot się odbędzie. Zaplanować, kupić, poważyć i popakować jedzenie. Wcisnąć je, śpiwór, matę i ubrania na 6 noclegów w 36 litrowy plecak. Nic więcej się nie zmieści. K bierze dodatkowo namiot i kuchenkę. Razem z gazem to 3 kg więcej.

Prognozy nie są dobre. W ostatniej chwili kupuję jeszcze kurtkę, zazwyczaj wystarczyła mi wiatrówka. Teraz ma być nawet poniżej -10 stopni i wiatr.

Lecimy do Bergamo skąd planujemy przejechać do Aosty, a stamtąd do Cervini by tam zacząć trekking.

Dzień wcześniej przeszła burza, wiele dróg w rejonie jest zniszczonych i zalanych przez wodę. Zginęli ludzie. W informacji w Aoście pokazują nam mapę wiosek do których nie ma dostępu i mówią, że nadal obowiązuje alert dla regionu. Zostajemy jeden dzień dłużej w mieście. Chyba niepotrzebnie. Pogoda jest bardzo dobra, a prognozy zupełnie się nie sprawdzają. Następnego dnia ruszamy z Cervini późnym popołudniem. Naszym celem jest nocleg w biwaku o nazwie Giovanni Bobba na wysokości prawie 2800 m npm. Jego zaletą jest widok na znajdujący się tuż obok Matterhorn. Opis biwaku znalazłam na blogu Agnieszki z ciekawaosta.com. Zainspirował mnie do zaplanowania trekkingu w tamtym rejonie. Agnieszka bardzo życzliwie pomogła rozeznać się w praktycznych aspektach pobytu w mieście, a jej blog to kopalnia informacji dla planujących wypoczynek w dolinie Aosty.

Trudność trasy opisana jest jako EE czyli raczej trudna ze sporą ekspozycją. Pogoda jest dobra, lekki mrozek. Ścieżka łagodnie pnie się w górę. Śniegu jest ciut więcej. Przed nami ślady człowieka i kozich kopytek. Zastanawiam się czy będziemy mieć współmieszkańca w schronie. Po dwóch godzinach podchodzimy pod górę na której, gdzieś w oddali znajduje się schron. Przed nami ok 150-200 metrów pionowego podejścia. Trasa ubezpieczona jest niebieskimi linami. Umawiamy się, że jeżeli droga będzie zbyt trudna, by w naszej ocenie zejść bezpiecznie, to wycofujemy się i rozbijamy namiot gdziekolwiek poniżej linii śniegu.

Pokonujemy przewyższenia z radością mimo ciężkich od jedzenia plecaków. Czasami liny trzeba odszukać pod śniegiem. Niektóre są tak mocno przymrożone, że musi je odrywać Krzyś, gdyż ja nie daję rady.

Dopiero na samym końcu, jakieś 20 m od schronu gubimy szlak. Mały budynek widać wyraźnie. Wspinam się na wysoką półkę i już wiem, że będę musiała znaleźć inną wersję drogi na powrót, gdyż z ciężkim plecakiem nie zejdę stamtąd. Nie widzę drogi do schronu więc wspinam się, już bez plecaka, na betonową platformę na której stoi budynek. K podaje mi bagaże i już za chwilę otwieramy drzwi przytulnego, niedużego schronu.

Jesteśmy naprawdę wysoko. Zaczyna padać śnieg. W dole w zapadającym zmroku migają światła Cervini. Dookoła morze gór. Cisza.

Po zrobieniu jedzenia wychodzę na chwilę i widzę, że betonowa platforma pokryła się zupełnie śniegiem, a po jej prawej stronie stworzył się gruby śnieżny nawis. Nadal pada. Wracam do schronu wchodzę do śpiwora i trzęsę się cała. Sama nie wiem czy z zimna czy ze strachu. Nie mogę spać przez całą noc. Zastanawiam się czy odnajdziemy w śniegu liny i czy uda mi się znaleźć sensowne dojście do nich. Mimo, że racjonalnie wiem, że bez problemu możemy bezpiecznie przeczekać złą pogodę czy wezwać pomoc (jesteśmy ubezpieczeni w Alpenverein, a w schronie jest pełen zasięg ) emocje biorą górę, a wyobraźnia płata figle. Noc mija, a rano jest przepięknie. Śnieg już nie pada. Wszystko jest biało-różowe w promieniach wschodzącego słońca. Matterhorn wygląda jak na reklamie.

Nie mam apetytu. Liofilizowany ryż z cieciorką nie nadaje się do jedzenia. Bez plecaka, w rakach i z kijkami przecieram pierwsze ślady. Wprawdzie zapadam się po kolana, lecz śnieg trzyma mocno i dobrze się w nim idzie. Docieram do pierwszej liny, jest widoczna i tylko lekko przysypana. Wracam po plecak i schodzimy już razem. Wciąż czujnie i uważnie, lecz już z radością. Świeci słońce i jest naprawdę pięknie. Teraz idziemy już na wysokości ok 2500. Nadal sporo śniegu, a znaki szlaków są wciąż dobrze widoczne.

Przechodzimy przez przełęcz Chevalley na której spotykamy dziewczynę puszczającą drona. Zastanawiamy się czy naszą obecnością nie popsujemy jej ujęć. Dolina jest ogromna i w prószącym śniegu posępna. Nie podoba mi się i jestem gotowa zmienić plany. K jednak jest za tym by iść dalej. Dzisiaj chcemy spać w biwaku Ducco Maneneti na 2780 bądź, jeżeli się uda, to w sali zimowej schroniska Perucca 2900. Szlak jest dobrze widoczny i oznaczony jako E wiec idziemy ze spokojem. Po dwóch godzinach wspinaczki dochodzimy do malutkiego dwuosobowego schronu Ducco. Zaciekawieni zaglądamy do środka. Jest w nim bardzo ciepło dzięki drewniano – blaszanej konstrukcji. Mieszczą się w nim tylko dwie prycze i plecaki między nimi. Schron jest tak niski, że nawet ja nie mogłabym się w nim wyprostować. Decydujemy, że wrócimy do niego, jak się nie uda dostać do schroniska. Widzimy je. Jest ok 200 metrów wyżej. Problem polega na tym, że na tej wysokości kompletnie już nie widać szlaku. Markery są zasypane i tylko od czasu do czasu udaje się jakiś zobaczyć. Prawie przez godzinę szukamy przejścia zgodnie ze znakami które znajdujemy. Niestety nijak nas to nie przybliża do schronu który znajduje się po drugiej stronie doliny, na skale, za rzeką. Jesteśmy bardzo zmęczeni, plecaki są ciężkie. Mimo uważności co chwilę zapadam się po uda w śniegu. Śnieg jest mocno pozawiewany przez wiatr i nie wszędzie widać rzeźbę terenu. Czasami stoję na skale, a czasami wpadam nieomal po pas. Jesteśmy już dużo powyżej schroniska, a drogi do niego nadal nie widać. Zaczynamy schodzić. K proponuję by iść do malutkiego schronu. Postanawiam sprawdzić czy da się przejść rzekę i wspiąć na skałę pomijając szlak którego nie jesteśmy w stanie odnaleźć. Droga nie wygląda na trudną. Czuję przypływ energii, gdyż wydaje mi się, że dam radę tam wejść. No i jeszcze siłę daje mi złość na fakt, że już przed chwilą byłam nawet wyżej niż schronisko i że cały wysiłek na marne. Nie uśmiecha mi się perspektywą noclegu bez możliwości wyprostowania się.

Udaje mi się przejść rzekę i po 20 minutach drapania się pod górę (znów obtarte kolana) otwieram salę zimową, która znajduje się na wysokości pierwszego piętra. Trzeba do niej dostać się po metalowych stromych schodach. W środku jest bardzo czysto. I zimno. Znaczy LO-DO-WA-TO. Znajdujemy się na wysokości prawie 3000m i wieje wiatr. Szybko ubieram się we wszystko co mam i idę po śnieg by roztopić go na wodę. Kiedy K przychodzi wiesza mokre skarpetki na sznurku. Obok leżą rękawiczki. Obiad robię w śpiworze nieopatrznie zostawiając zawiązanie buty na ziemi. Czekając, aż liofilizowane jedzenie w aluminiowych strunowych woreczkach, zalane wrzątkiem, napęcznieje grzejemy się torebkami z obiadem.

Gdy po jedzeniu chcę wyjść na zewnątrz nie mogę rozwiązać sznurówek butów. Zamarzły. Wewnątrz schronu! Tak samo jak skarpety i rękawiczki. Nawet nie chcę myśleć ile stopni jest na zewnątrz. Zwłaszcza, że wieje wiatr i wciąż pada śnieg. Sznurówki udaje się rozwiązać Krzyśkowi dopiero rano, gdy rozpuszcza lód w dłoniach. Tym razem jestem spokojna o zejście. Nawet jeżeli zasypie ślady odnajdziemy drogę w dół. Teren nie jest bardzo trudny. Ze względu na spore opady modyfikujemy plany i do kolejnego schronu postanawiamy przejść dołem, dolinami. Zapowiada się długa wycieczka. Schodząc płoszę liska odpoczywającego na szlaku. Patrzymy jak z niezwykłą gracją i lekkością zabiega w dół. Odpoczynek robimy przy remontowanym schronisku Bramasse. Udaje się podładować telefon i wziąć wodę. Niestety nie chcą przyjąć naszych skrupulatnie zbieranych śmieci. Świeci słońce. Jest bardzo ciepło i przyjemnie. Zaczynamy wdrapywać się do biwaku Tzan. Pogoda wraz z wysokością psuje się. Razem z paskudnym wiatrem zaczyna padać deszcz pomieszany z paciami śniegowych, rozpuszczonych płatków. Buty nasiąkają wodnistą breją. Na dodatek mocno obciera mnie but. Muszę się zatrzymać i mimo deszczu założyć compeeda. Z doświadczenia wiem, że gdy tego nie zrobię nie będę mogła iść. Droga w deszczu dłuży się niemiłosiernie. Pięta nadal piecze. Jest szaro i przygnębiająco. Śnieżna breja miesza się z błotem. Jesteśmy na ok 2500 i jeszcze nie wszystko zamarzło. W końcu docieramy do schronu. Jest położony nad jeziorem i ma kominek. Krzyś nie ma ochoty na palenie w nim, a ja niekoniecznie mam chęć na zdobywanie nowej sprawności. Nieopodal jest doprowadzona rura z wodą. To dobrze. Po dwóch dniach topienia śniegu zdecydowanie ubywa gazu. Schron jest mały i bardzo zagracony. Ciężko wygodnie usiąść. Na łóżku jest to niemożliwe, gdyż odległości pomiędzy pryczami są niewielkie. K musi nieomal wczołgiwać się by się położyć, gdyż z górnego łóżka wystają sprężyny. Trzeba bardzo uważać by nie podrzeć śpiwora. Rano pogoda jest jeszcze gorsza. Idziemy. Śnieg zacina prosto w twarz. Ciężko w tych warunkach wypatrywać szlaku. Przydały by się okulary, lecz są tak ciemne, że nie widzę wtedy załamań na śniegu i jeszcze częściej wpadam bardzo głęboko w zaspy. Czeka nas wejście na przełęcz Fenetre de Tzan, o ile odnajdziemy drogę. Widać tylko niektóre markery, a teren jest mocno wyrzeźbiony i możliwości przejścia jest bardzo wiele. Kolejny raz gubimy drogę i kolejny raz wracamy do ostatniego znaku. Obiecujemy sobie, że jeszcze jedna nieudana próba i wracamy. Żadne z nas, mimo niepogody, nie ma ochoty zawracać. Droga kusi. Zadymka jest spora, a nie wiemy jak wygląda teren po drugiej stronie przełęczy. Droga jest oznaczona jako E więc nie jest specjalnie trudna jednak należy wziąć pod uwagę, że możemy mieć problemy z odszukaniem zejścia z dość wysokiej 2734 m npm przełęczy. Po kolejnej nietrafionej próbie, z żalem, wracamy w kierunku schronu. Nastroje mamy minorowe.

Miałam nadzieję, że jak będziemy schodzić, wiatr ze śniegiem przestanie wiać nam w twarz. Nic z tego. Jakimś trafem droga wykręca i znów osławiony wmordewind uprzyjemnia nam wycieczkę. Na dodatek obsuwa mi się stopa ze stopnia i boleśnie ranię się rakiem w kostkę. W miarę schodzenia powoli się rozjaśnia. Im niżej tym ładniej. Gorycz porzucenia wyzwań na rzecz rozsądku, osładzają alpejskie widoczki. Ścieżka wije się urokliwie. W dole widać doliny, łąki a nad tym wszystkim ośnieżone szczyty. Jak z reklamy czekolady. Jesteśmy już całkiem nisko. Przed nami z hukiem walec naprawia zniszczoną przez deszcz drogę.

Na nasz widok sympatyczny Włoch wyłącza silnik wychodzi z kabiny i pokazując na kierunek z którego przyszliśmy woła: Ragazzi, lupo, lupo i pokazuje gestem biegnące stado. I na migi by nie spać w lesie. I śmieje się.

Rozbawieni ruszamy dalej, acz nutka niepokoju zostaje. Wilki? Być może będziemy dzisiaj spać w namiocie…

Idziemy ścieżką w sosnowym lesie. Jest ciepło i przyjemnie. Czarna wiewiórka z białym brzuszkiem przemyka nad nami.

Wdrapujemy się na Col Fenetre i przechodzimy na drugą stronę do długiej doliny di Barthelemy. Prawie trzystumetrowe zejście wije się stromo w dół, od czasu do czasu odsłaniając oszałamiające widoki. Stoję i patrzę. Cała dolina rozbrzmiewa zwielokrotnionymi przez echo dzwonkami krów. Cieszy mnie ten dźwięk. Zostały nam resztki wody, a tam gdzie są krowy musi być i woda. Na dole szlak przecinają rury odprowadzające wodę z gór. Napełniamy wszystkie butelki i termosy. Krzyś 3 litry ja 2,5. Podnosimy plecaki. Obojgu nam, pod wpływem ciężaru, wyrywają się mocno niecenzuralne słowa.

Po drodze mijamy robotników budujących drogę. Tuż obok nich dostrzegamy śmietnik. K z radością pozbywa się paczki ze śmieciami z ostatnich trzech dni.

Idziemy długą piękną doliną wzdłuż rzeki. Gdzieniegdzie widać stodoły wtopione w alpejski krajobraz. Niektóre nowe, niektóre mają więcej niż sto lat, z innych jeszcze pozostał tylko zarys konstrukcji.

Drogowskazy pokazują, że do Refiugi Rebulaz powinniśmy dojść w dwie godziny (mieliśmy zamiar do niego dojść przez przełęcz z której rano się wycofaliśmy). Już wiemy, że z plecakami, w śniegu, gubiąc szlak potrzebujemy nieomal dwa razy tyle. Szukamy miejsca pod namiot. Rozbijamy się sprawnie i jak co dzień rozgrzewamy stopy „robiącym się” obiadem. Widok mamy luksusowy. Zachodzące słońce barwi szczyty na złoto. Słychać tylko dzwonki krów i rzekę. Spokój.

Rano dla rozgrzewki stromo w górę. Mijamy stodoły, las i znów dużo śniegu i pomylony szlak i kolejny którego nie sposób odnaleźć. Z dwóch godzin robią się cztery. Po długim, męczącym i stromym podejściu dochodzimy w końcu do schroniska Rifugi di Cuney oraz znajdującego się nieopodal klasztoru Oratorio di Cuney. Drugie śniadanie jemy mając przed sobą pełną panoramę Alp. Wszędzie jak okiem sięgnąć, morze gór i śnieg i słońce. Krzyś grzeje stopy. Ma zupełnie mokre skarpety. Ja na wszelki wypadek swoich butów nie zdejmuję. Chyba nie mam siły mierzyć się ze stanem stóp. Grzeję się w słońcu i piję kawę.

Do schroniska Luca Rebulaz drogowskaz pokazuje 2.5 godziny i trudność EE. Patrzymy po sobie. Już wiemy, że z 2.5 zrobią się 3 lub 4. Oby tylko. Co do oznaczeń EE to stwierdzamy, że pogoda jest piękna, a trasa wiedzie pomiędzy 2500, a 2700 więc powinno być ok.

Jest bardzo stromo. Szlak to kozia ścieżka przyklejona do zbocza o dużym nachyleniu. Czasami pnie się tak ostro w górę, że po zakręcie stoję dużo wyżej od Krzyśka który idzie tuż za mną. Czasami stopni nie ma. Trawa, jakiś kamyk, błoto. Już wiem, że z plecakiem nie chcę tędy schodzić za żadne skarby. Mimo kijków. Ścieżka kluczy w poprzek zbocza. Czasami mija mniejsze szczyty, czasami pojawiają się na niej mini lawiny. Wyglądają jak głowy bałwanów porzucone przez dzieci. Idzie się całkiem dobrze dopóki ścieżka nie znika. Zupełnie. Przed nami tylko czapa zmrożonego śniegu szerokości około czterech metrów. Pod czapą kilkaset metrów stromym żlebem w dół. Do doliny w której spaliśmy. Patrzymy po sobie. Wracamy? Zejście powrotem podobnie ryzykowne jak trawers śniegu. Zostawiam plecak Krzyśkowi który stoi za mną, na ścieżce, w bezpiecznym miejscu. Skracam maksymalnie kijki robiąc z nich niby dziabki. Krok po kroku, w zmrożonym śniegu robię dziury nogami. Takie same na ręce. Raz kijek, raz ręka. Nie patrzę w dół. Myślę tylko o kolejnym kroku. Wreszcie wchodzę na grunt. Jeszcze mała wspinaczka by dostać się na ścieżkę. Chwytam się trawek i krzaczka. Sprawdzam jak droga dalej. Wydaje się ok. Wracam do K. Teraz przechodzi on. Już z plecakiem. Wspina się na ścieżkę z dużym trudem. Walczy. Ma ciężki plecak. Teraz idę ja. Na końcu K pomaga mi i wciąga na drogę. Uff. Nigdy więcej EE, przysięgam sobie w duchu. Emocje jak na rollercasterze. Chwila spokoju. Ścieżka przypomina już dróżkę dla ludzi. Mijamy rzekę pędzącą z góry. Po ostatnich ulewach jest szeroka i zniszczyła szlak, który zaczyna się za błotnistym gliniastym osuwiskiem. Staję na pokrytym śniegiem kamieniu, który okazuje się być mostkiem śnieżnym. Wpadam jedną nogą do rzeki, a potem, łapiąc równowagę, drugą. Woda jest lodowata. Buty natychmiast nasiąkają. Sama przyjemność.

Przed nami jeszcze tylko przejście przez szczyty na ok 2700 i do schroniska które znajduje się w dolinie poniżej. Obawiam się zejścia które nas czeka po stromym podejściu. Całe szczęście po drugiej stronie droga łagodnie schodzi w dół poprzez dwa progi dolin. Robimy sobie zdjęcie. Pogoda jest przepiękna, a za nami niesamowite widoki.

Bardzo marzną mi stopy więc zbiegam w dół doliny zostawiając K za sobą. Śnieg na dole dolinki tworzy zamarzniętą półtoracentymetrową warstwę przykrywającą miękki puch. Z każdym krokiem wpadam prawie po kolana boleśnie obijając sobie piszczele o lód. Tuż za zakrętem staję. Przede mną duże stado alpejskich kozic. Dużo większych niż nasze. Z zakręconymi rogami sięgającymi połowy ich ciała. Nic a nic się nie boją. Pozują spokojnie i majestatycznie na tle gór. Krzyś dogania mnie i długo obserwujemy zwierzaki. Już widać schronisko, a przy nim, ku mojej radości, porąbane drewno. Jest kominek! I woda wypływająca z drewnianej rzeźby imitujące kozią głowę. Luksusy.

Schronisko jest duże, podzielone na dwie sale. Z kominkiem, a właściwie żeliwną kozą i sypialnią. Jest zbudowane w czynie społecznym przez mieszkańców i poświęcone pamięci młodego, 19 letniego chłopaka Lucco Rebulaza, który zginął wspinając się na okolicznych szczytach w 1989 roku. Piękny pomnik. Chętni mogą wejść na stronę schroniska i wpłacić pieniądze na utrzymanie schronu.

Krzyś rozpala w piecu i suszy nasze buty, skarpety i rękawiczki. Moje są tak nasiąknięte wodą, że mimo starań, jeszcze rano z wkładek K wyciśnie trochę wody.

Rano schodzimy w kierunku doliny w której wcześniej spaliśmy. Idziemy widokowym szlakiem wśród zabarwionych jesiennie, na czerwono krzewinek jagód i borówek. Owoce są bardzo dojrzałe i jest ich wiele. Przepyszne. Pierwsze jedzenie nie z paczki od kilku dni.

Po lewej stronie, ponad trzysta metrów wyżej widzimy Col de Fenetre którą schodziliśmy przedwczoraj. Za nią widać podniebny szlak na wysoki szczyt Mt de la Fenetre i dalej na Becca d’Avert, pewnie już ostatni podczas trekkingu. W alternatywie mamy dalsze schodzenie doliną i znalezienie noclegu. Nic kuszącego. Wiemy, że na górze, na pewno nie ma wody, a nie wiemy gdzie będziemy spać i ile czasu zajmie nam przejście (jest już piętnasta). Napełniamy butelki do pełna. Dopiero na przełęczy, zdyszani i spoceni przypominamy sobie, że szlak prowadzący z przełęczy na szczyt jest oznaczony jako EE. W praktyce oznacza to trudności porównywalne do Orlej Perci. Jednak tutaj, szczególnie wąskie przejścia, często nad źlebem czy osuwiskiem nie są ubezpieczone. Przez co sporo trudniejsze. Warunki są jednak bardzo dobre, nie ma śniegu, a widoki są przepiękne. Już zapominam o wewnętrznych deklaracjach co do dróg EE. Ze względu na plecaki czasami musimy być bardzo uważni, lecz droga sprawia dużo radości. Od czasu do czasu zatrzymujemy się i jemy cierpko-słodkie borówki z widokiem na błyszczący w słońcu Matterhorn.

Powoli schodzimy do doliny. Tutaj wyraźnie widać jesień. Złote trawy falują, a nad nimi, w popołudniowym słońcu żółcą się modrzewie. Znów cała dolina rozbrzmiewa dzwonkami krów. Postanawiamy nie schodzić w kierunku wioski. Echo niesie odgłosy maszyn, psów i ludzi. To ostatnia noc w górach. Bardzo zależy mi by spędzić ją z dala od cywilizacji. Jest już prawie siódma, gdy rozbijamy się u progu doliny nad rzeką z widokiem na ośnieżone szczyty. Wieczorem siedzę jeszcze długo w śpiworze przed namiotem. Czarny nieboskłon skrzy się gwiazdami. Duży Wóz miga jak w bajkach Disneya. Jest bardzo cicho. Tylko rzeka huczy. W nocy budzę się i nie mogę zasnąć. Widziane chwilę wcześniej na łące ślady dzików i ostrzeżenia przed wilkami robią swoje.

Rano schodzimy już w kierunku miasta, prostym szlakiem, oznaczonym literą T. Tutaj spotykamy już turystów. Szlak jest długi. Po przerwie znajdujemy kolejny, który pokazuje, że do miasta mamy jeszcze cztery godziny. Jest już po 14. Decydujemy się schodzić asfaltem. To nadal ponad 13 km. Postanawiam łapać stopa. Idziemy. Mija nas kilkanaście samochodów. Nadal nie tracę nadziei, mimo że mamy duże plecaki, że Covid, że wąska droga. Macham kolejny raz. Za kierownicą starsza pani w malutkim autku. Ku mojemu zaskoczeniu zatrzymuje się. Biegniemy jednocześnie zakładając buffy na twarz. (Jeszcze rok temu taki gest wzbudził by panikę teraz zaś jest gestem odpowiedzialności). Plecaki ledwo mieszczą się do bagażnika. Ponad osiemdziesięcioletnia energiczna Francuzka mówi, że nigdy nie bierze autostopowiczów, lecz zrobiła wyjątek dla dwójki młodych ludzi. Jesteśmy młodsi od jej synów o kilka lat. Opowiada, że znała osobiście Luca Rebulaza . Zresztą wszyscy się znają w Aosta i okolicy. Nagle widzimy stado krów schodzące drogą z pastwisk do miasta gdzie będą zimować. Wszystkie samochody stoją na poboczu przepuszczając zwierzęta. Tylko starsza Pani, w autku mniejszym od krowy, lawiruje sprawnie między nimi. Mijamy kolejne stada i stojące z boku samochody. Tylko my jedziemy. Między krowami. Niektóre mają korony z kwiatów i bukiety na rogach. To królowe. I idzie jeszcze mała przyozdobiona bukietem princessa. Cielaczek. Nagle dwie ogromne krowy zaczynają walczyć. Nie wygląda to bezpiecznie. Przez chwilę zdaje się, że któraś z krów może uderzyć w samochód. Nasza mistrzyni kierownicy ze spokojem mówi tylko, że przecież nie będzie czekać, aż stada przejdą. Przecież zajmie to ze trzy godziny. No fakt. Opowiada, że pochodzi z Paryża i że często tam bywała. Teraz już nie. Nikt znajomy już tam nie został. Ostatnia bliska jej osoba zmarła cztery lata temu.

Teraz zjeżdża ze swojego letniego domu w górach, do Aosty, gdzie mieszka zimą. Narzeka na wyjątkowo zimny wiatr i śnieżny październik. Zimny i śnieżny jak nigdy.

Podwozi nas nieomal pod kwaterę. Dzięki odważnej Francuzce (słowo babcia, zupełnie, mimo wieku, do niej nie pasuje) prawdziwy (nie z torebki!) obiad staje się realny. I prysznic. Dłuuuuuugi, gorący prysznic.

Kolejnego dnia wybieramy się na wycieczkę po okolicy. Okazuje się, że szlak przewidziany na trzy i pół godziny bez pośpiechu, bez plecaków i bez gubienia się przechodzimy w dwie godziny. Mimo że do pokonania pod górę mamy ponad 1200 metrów.

Wieczorem siedzimy przy stoliku na starym mieście. Zamawiamy, w słynącym ze swoich autorskich koktajli barze, fantazyjne drinki składające się z ziół i nalewek typowych dla regionu. Mój łączy w sobie miedzy innymi rozmaryn i różę. Wieje lodowaty wiatr. Uśmiechamy się do siebie. Oj, mamy co wspominać…